Wzrost cen uprawnień łączy się m.in. z wypowiedziami Urszuli von der Leyen, kandydatki na przewodniczącą Komisji Europejskiej. To przyjaciółka i w pewnym sensie uczennica Angeli Merkel. Wśród swoich postulatów w drodze po fotel przewodniczącej KE von der Leyen wskazała m.in. neutralność klimatyczną Unii Europejskiej do 2050 roku. Chce, aby cele klimatyczne na 2030 rok były jeszcze ambitniejsze. Dodatkowo wskazała, że systemem uprawnień do emisji CO2 należałoby także objąć branże takie jak lotnicza czy morska. To oznacza możliwy dodatkowy popyt na uprawnienia, a przypomnijmy, że jednocześnie przycinana jest pula dostępnych uprawnień. To układ popytu i podaży, który zwiastuje dalsze zwyżki cen.
Twardy orzech do zgryzienia dla energetyki
Przypomnijmy, że to właśnie rosnące ceny uprawnień do emisji CO2 - obok drożejącego węgla - były jedną z głównych przyczyn dyskutowanej w Polsce w 2018 roku podwyżki cen prądu.
Problem CO2 wynika wprost z konstrukcji polskiego miksu energetycznego. Jest on nastawiony na węgiel, który odpowiada aż za 80 proc. produkcji. Dodatkowo 31 proc. całości to węgiel brunatny, któremu towarzyszy przeciętnie wyższa emisja niż kamiennemu. Gdy dodamy do tego stare bloki, brak atomu i niewielki udział OZE, otrzymamy miks, który generuje ogromne ilości CO2. Średnio w 2017 roku produkcji 1 MWh energii elektrycznej towarzyszy emisja ok. 770 kg dwutlenku węgla. To jedna z najwyższych wartości w Europie. A trzeba dodać, że w tych MWh polska energetyka wyprodukowała wówczas aż 165,9 mln. Część uprawnień do emisji CO2 była "darmowa", za resztę firmy energetyczne musiały płacić.