Hossa, a nawet bessa, czyli Elliott wiecznie żywy
27 października 2009 r.
Trwający już 8 miesięcy wzrost na warszawskiej giełdzie, pomimo swych niewątpliwie imponujących parametrów, nie był jak dotychczas w stanie ustanowić jakiegokolwiek konsensusu co do swojego charakteru. Jedni twierdzą, że to nowa hossa, inni z kolei wciąż widzą tylko korektę bessy. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę trudno komukolwiek nie przyznać racji.
Im wyżej na fali globalnego trendu wędrują indeksy GPW, tym częściej pojawia się pytanie, dotyczące po pierwsze definicji trwającego trendu, po drugie zaś realnej skali jego zasięgu. Pomimo tego, że zdecydowanych odpowiedzi nie brakuje, to jednak nawet ich pobieżna analiza wskazuje na dość wyraźnie zarysowaną dezorientację uczestników rynku. Czy wzrost cen akcji mierzony indeksem WIG rzędu 90-ciu procent dokonany zaledwie w kilka miesięcy, to nie jest jednoznaczny dowód panującej hossy? Z drugiej jednak strony nie brakuje sceptycznych, jednak nie pozbawionych logiki opinii, wyrażanych głównie głosami fanów teorii Elliotta, że obecny trend to tylko tzw. „fala b” , po której powrócą silne spadki (fala c), a te giełdowym bykom nie tylko na długie miesiące wybiją z głowy zarabianie na portfelach wypełnionych akcjami, ale co gorsza bardzo poważnie nadwyrężą ich wycenę. Czy tego typu rozumowanie znajduje poważne uzasadnienie w teorii analizy technicznej (AT)? Wiele czynników wskazuje, że niestety tak.
Teoria Elliotta, linie i kanały trendowe oraz liczby Fibonacciego należą dziś do fundamentalnych składników AT. Teoria fal nie byłaby w stanie zaistnieć bez możliwości korzystania z kanałów trendowych oraz liczb Fibonacciego, jako instrumentów prognozowania przyszłego ruchu cen. Z kolei znaczenie tych ostatnich byłoby w AT bez teorii Elliotta znacznie zawężone. Teoria ta jest powszechnie znana praktycznie wszystkim aktywnym uczestnikom każdego rodzaju ryków: akcyjnych, surowcowych czy walutowych. Dlatego też tylko dla porządku przypomnijmy jej główne założenia. Przyjmują one, że giełdowa koniunktura wyznaczana jest przez ściśle określoną liczbę górek i dołków. W trakcie hossy cykl składa się z ośmiu fal, z czego 5 (oznaczonych jako 1,2,3,4,5) prowadzi rynek do góry, zaś 3 (A-B-C) są falami korygującymi (spadkowymi) poprzednie wzrosty (patrz wykres 1). Same fale posiadają różne stopnie, podobnie jak i analizowane cykle, których czas trwania może wynosić od kilku godzin do kilkudziesięciu lat. Słabą stroną Teorii Elliotta jest rażąca nieraz rozbieżność w jej interpretacji, która sprowadza się do tego, że różnorodność w oznakowywaniu fal bywa czasami zbieżna z liczbą osób podejmujących się tego trudnego zadania. Niewątpliwie jednak mocną stroną Teorii jest jej ogromna popularność. Wystarczy w wyszukiwarce Google wpisać pojęcie „Elliott wave”, by ukazały się nam miliony odnośników. Nie ulega wątpliwości, że wszelkiego rodzaju rynki służące zarabianiu pieniędzy, kręcą się wokół Teorii Ellotta niczym planety wokół Słońca. Siłą rzeczy należy do nich także GPW.
Zaprezentowane na wykresie 2 oznaczenie fal jest propozycją zakładającą, że hipotetyczna tymczasem fala B, w której mają podążać aktualnie notowania akcji na warszawskim parkiecie, jest elementem korekty wzrostu liczonego od samego początku istnienia GPW. Spotkać można jednak odmienne interpretacje, wśród których jest np. zakładająca, że obecnie korygujemy jedynie ostatnią hossę z lat 2003-2007, albo, co ciekawsze, że „robimy” pierwszą falę kolejnego cyklu hossy. Gdy jednak przyjrzymy się rozmiarom i charakterowi spadków z okresu wrzesień 2007 – luty 2009, określanych jako „fala A”, które sprowadziły indeks polskich blue chipów w okolice swojej wartości bazowej sprzed 15 lat, to z pewnością zaprezentowana wersja okaże się nie tylko najbardziej prawdopodobna, ale i w znacznie większym stopniu korespondująca z głównymi kanonami teorii Elliotta.
Jak już wcześniej zaznaczono, w teorii Elliotta bardzo ważną rolę odgrywają kanały trendowe, które są wykorzystywane do prognozowania ruchów cen w przyszłości. W przypadku WIG para względnie równoległych do siebie linii trendu, tworzących wspólnie wzrostowy kanał, pozwala się wyznaczyć od czasu korekty pierwszej hossy z lat 93-94. W przypadku warszawskiego parkietu trzy pierwsze lata notowań, to czas swoistego „raczkowania” nowego rynku, polegający na poszukiwaniu swojej tożsamości, ale przede wszystkim na dynamicznych zwrotach koniunktury w celu określenia właściwego poziomu równowagi. I tak po nieco ponad roku notowań WIG zaliczył swoje historyczne dno na poziomie prawie 40 proc. niższym od wartości bazowej, którą pierwszego dnia obrotu ustalono na 1000 punktów. Późniejsza, trwająca zaledwie 20 miesięcy hossa wyniosła z kolei indeks na nieprawdopodobny w tamtym czasie poziom ponad 20 tys. punktów. Dopiero korekta tego wzrostu zapoczątkowała okres notowań, których charakter już nie odbiegał specjalnie od tego, jaki prezentują dojrzałe rynki kapitałowe. Od tego też czasu WIG porusza się w określonym schemacie, który określa zaznaczony na wykresie 2 kanał wzrostowy. Jego dolne ramię wyznacza linia poprowadzona przez wszystkie istotne dołki koniunktury od 1994 roku aż do tegorocznego dna bessy z lutego. Z kolei górne ramię kanału prezentuje linia, której początek pamięta jeszcze pierwszą hossę na GPW (dołek ostatniej korekty przed szczytem z marca ’94), ostatnim zaś jej wyznacznikiem jest wierzchołek jednej z korekt ostatniej bessy z końca lipca ub. roku (o tyle istotny, że zaakcentował brak możliwości powrotu wykresu WIG-u ponad linię, co zaowocowało październikowym krachem notowań). W międzyczasie linia ta skutecznie powstrzymywała wszelkie bycze zapędy koniunktury giełdowej na przestrzeni ponad 11 lat, aż do momentu wyjścia WIG-u górą w grudniu 2005 roku. Jednak na przestrzeni kilkunastu lat każdy znaczący ruch głównego indeksu warszawskiej giełdy, który przebiegał pomiędzy jedną a drugą linią trendu określany był mianem hossy lub bessy. Dlatego też trudno znaleźć przekonujące argumenty przeczące tezie, że trwający średnioterminowy impuls wzrostowy, o wymiernej skali rzędu 90%(!) dla WIG nie ma nic wspólnego z pojęciem hossy. Z drugiej strony, jeśli teoria Elliotta ma sens, a jej sympatycy upatrujący w aktualnym trendzie „falę b” rację, to raczej prędzej niż później GPW powróci, zapewne na fali globalnego przesilenia koniunktury, do spadków o skali i czasie trwania trudnym do przewidzenia.
Wniosek jaki można wysnuć na podstawie powyższych rozważań jest dość prosty. Należy bowiem przyjąć, że jeżeli w AT jakaś linia bądź linie trendu wspólnie określające kanał trendowy w znaczącym okresie czasu (tu półtorej dekady) wyznaczają w sposób praktycznie niezawodny istotne punkty zwrotne koniunktury giełdowej, to istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że sytuacja ta powtórzy się w przyszłości. Oznacza to, że najbardziej prawdopodobnym punktem docelowym obecnego średnioterminowego impulsu wzrostowego na WIG-u jest poziom ok. 47 tys. punktów, czyli pułap aktualnego przebiegu górnej linii kanału trendowego. Mniej więcej na tym poziomie zlokalizowany jest też, wynikający ze proporcji Fibonacciego, poziom 50% zniesienia bessy, a więc taki, który powszechnie uznawany jest za optymalną skalę ruchów korekcyjnych.
Jak zwykle w tego typu okolicznościach należy przygotować się na niespodzianki, którymi być może rynek będzie chciał zaskoczyć swoich uczestników. Zauważmy (wykres 3), że ewentualne wcześniejsze przebudzenie „demonów bessy” przy wartości WIG-u zbliżonej do 42-43 tys. punktów skutkowałby potwierdzeniem spadkowej linii trendu, którą w tej chwili tworzy kreska poprowadzona ze szczytu hossy poprzez „górki” z października ’97. Co gorsza, linii tej odpowiada idealnie równoległa do niej prosta, którą wyznaczają dołki z marca i czerwca ’06 oraz dołek bessy z lutego b.r. W takim wypadku spora część uczestników rynku bardzo szybko doszłaby do wniosku, że trwający obecnie impuls wzrostowy może być niestety „brakującym ogniwem” bessy wyższego rzędu, której następnym etapem będzie sprowadzenie głównych indeksów GPW znacznie poniżej dołka z lutego b.r., a kolejnymi być może przedłużenie dekoniunktury na wiele miesięcy.
Bardzo ciekawie, choć z punktu widzenia sytuacji na GPW raczej mało optymistycznie prezentuje się sytuacja na krajowym rynku walutowym. Widać bowiem wyraźnie jak rośnie presja na umocnienie złotego. Nie ma dnia, by nie pojawiły się kolejne rekomendacje zachodnich instytucji oraz „najlepszych analityków walutowych” promujących doskonałe perspektywy polskiego pieniądza(czytaj: jego permanentne umacnianie się). Absolutna jednomyślność autorów rekomendacji złotego, połączona z gwałtownym wzrostem ich medialnej aktywności może zwiastować zbliżający się ważny punkt zwrotny w notowaniach PLN. Sytuacja ta w sposób jednoznaczny kojarzy się z tą z początku b.r., kiedy to – dla odmiany – trwała bezpardonowa nagonka na złotówkę, a ówczesne działania niektórych zachodnich instytucji finansowych (JP Morgan) obliczonych na osłabienie czy wręcz załamanie kursu złotego, trudno dziś określić inaczej niż kuriozalne. Czy można uznać za „spiskową teorię dziejów” przypuszczenie, że w lutym trwała walka o stworzenie optymalnych warunków dla wejścia spekulacyjnego kapitału zachodniego na nasz rynek, teraz zaś odwrotnie, trwa batalia o jak najlepsze środowisko finansowe dla jego ewakuacji?
Obawy powyższe potwierdza AT. Złoty od lutego rośnie w siłę rysując na wykresie EURPLN figurę klina zniżkującego (wykres 4), a z tego typu formacji najczęściej wybicie następuje górą. Oznacza to, że po prawdopodobnym kolejnym umocnieniu do poziomu 3,95-4,00 na EUR oraz 2,50-2,55 na CHF, złotówka może zacząć wyraźnie tracić do głównych walut, co z kolei powinno zbiec się w czasie z istotnym przesileniem koniunktury na GPW.
W tej chwili jednak żaden scenariusz rozwoju wypadków tak na rodzimym jak i globalnym rynku kapitałowym nie jest przesądzony. Mimo to jest bardzo prawdopodobne, że rynki zbliżają się nieuchronnie do punktu, w którym zapadną rozstrzygnięcia nawet o wymiarze długoterminowym. Czekając na tę chwilę najlepszą strategią inwestycyjną wydaje się być przemyślane korzystanie z dobrodziejstw hossy, nie zapominając jednak o prawdopodobnie wciąż „niedokończonej” bessie.