I rzeczywiście, na upartego można by twierdzić, tak jak twierdzą władze „niezależnych” banków centralnych, że banki te nie drukują pieniędzy na pokrycie deficytu. Drukują pieniądze i skupują obligacje państwowe nie bezpośrednio od rządu, lecz od osób, które posiadają te obligacje już po wyemitowaniu. Można powiedzieć, że jest to jakaś różnica – w praktyce jednak niewielka, jeśli chodzi o inflacyjny efekt, czyli wzrost ilości pieniądza w obiegu.
Wbrew niektórym teoriom obecne kłopoty gospodarcze nie powinny być nazywane „pułapką płynności”, w której przypadku irracjonalni inwestorzy siadają na złość na stosach gotówki, zamiast pożyczać je potrzebującym kredytów. Obecna sytuacja reprezentuje przypadek „pułapki bankowości centralnej”. Przypomnijmy, że przeważająca większość ekonomistów z bardzo różnych tradycji intelektualnych podkreśla, że co najmniej czynną rolę w wywołaniu kryzysu finansowego odegrał amerykański System Rezerwy Federalnej. Prowadzenie aktywnej polityki pieniężnej i obniżanie stóp procentowych było jednym z czynników sztucznej ekspansji kredytowej i finansowania inwestycji pustym pieniądzem zamiast zakumulowanym kapitałem prywatnych oszczędności, jak zalecał ojciec ekonomii, Adam Smith. To, że Fed ma swoje za uszami, przyznają nawet ekonomiści pracujący w bankach centralnych (choć trzeba dodać, że do rozległości całej bańki przyczyniła się także współczesna architektura międzynarodowego rynku finansowego).
W momencie pojawienia się kryzysu i ujawnienia ryzykownych inwestycji rozpoczęto aktywną politykę fiskalną — błędne inwestycje zostały zamiecione pod dywan odważnymi i szeroko zakrojonymi programami marki Bailout. Niestety, program ten, podobnie jak inne rzeczy proponowane przez rząd, nie jest darmowy — wiąże się z istotnymi dla amerykańskiego podatnika kosztami. Oczywiście, rząd może się zawsze zapożyczyć, ale nie miejmy złudzeń — prędzej czy później ta pożyczka musi zostać pokryta albo podatkami, albo drukiem pieniądza. Ponieważ obecnie jest już „później”, Ben Bernanke ogłosił, że chętnie opowie się za rozwiązaniem numer dwa i będzie drukował 75 miliardów dolarów miesięcznie w celu wsparcia rynku obligacji amerykańskich (i także umożliwienia dalszej „taniej” emisji długu publicznego).
Na czym wobec tego polega „pułapka bankowości centralnej”? Otóż za obecne kłopoty w dużej mierze odpowiada aktywna polityka amerykańskiego banku centralnego, który obniżał stopy procentowe i „drukował” pieniądze na masową akcję kredytową (technicznie rzecz biorąc, nie drukował, lecz dopisywał na kontach). Od momentu pojawienia się kryzysu bank stara się na upartego kontynuować tę politykę i dalej eskaluje to, co było przyczyną załamania, czyli obniża stopy procentowe. W tej chwili ogłoszono, zgodnie z przeczuciem rynku, ciąg dalszy aktywnej polityki, tzn. skupowanie obligacji. W ten sposób wpadamy w pułapkę bankowości centralnej — bank powoduje kłopoty aktywną polityką pieniężną, a następnie działa tak, jakby przyczyna kryzysu miała być receptą; to prawie tak, jakby alkoholik przekonywał, że picie alkoholu wyjdzie mu na zdrowie. Ot pułapka, w której winowajca dalej robi swoje.
Dodajmy, że nie jest to bardzo zaskakujące, iż rozdawnictwo konglomeratu Bush-Obama nie mogło rozwiązać problemu błędnych inwestycji. Rządy nigdy nie były, nie są i nie będą w stanie likwidować strat — oto pierwsza lekcja ekonomii. Rządy mogą tylko straty redystrybuować — przerzucić z jednych na drugich. Wciągając na swoje księgi błędne inwestycje, rząd przejął straty i obarczył nimi swoich podatników. Teraz, nie potrafiąc udźwignąć ciężaru tych strat, wspomoże się bankiem centralnym, który przerzuci je na klasę średnią i całe społeczeństwo poprzez drenaż siły nabywczej pieniądza, a więc wzrost cen i osłabienie dolara.
Zwróćmy jeszcze uwagę na polityczny aspekt prasy drukarskiej. W działaniach Fedu nie ma niczego nadzwyczajnego ani niczego, z czym byśmy się już w przeszłości nie zetknęli. Uderza jednak, po pierwsze, reakcja wielu mediów, które otwarcie i wielkimi czcionkami w nagłówkach piszą o „druku pieniądza”. Po drugie uderza reakcja przedstawicieli innych władz niż amerykańskie, którym ten krok nie za bardzo się podoba. Czy jest to tylko ogólna obawa, czy zapowiedź nadchodzących „wojen walutowych” — wkrótce się przekonamy. Możemy natomiast być pewni, że w takiej ewentualnej wojnie wygranym będzie ten, który postawi na politykę silnej, a nie słabej waluty.
Mateusz Machaj / Instytut Misesa
» Wojny walutowe rujnują portfele narodów
» Polska 2030: czarna wizja przyszłości
» Zarabiaj na giełdzie - załóż własny rachunek inwestycyjny