Nie chcę w tym komentarzu rozstrzygać, czy ludzie powinni mieć prawo do sprzedawania i korzystania z tak zwanych dopalaczy, czy należy im to prawo odebrać. To, co jest jednak niesłychanie uderzające, to sposób, w jaki postanowiono rozwiązać tę kwestię. Chodzi o zignorowanie przepisów prawnych i zaangażowanie tanich środków propagandowych, po to by osiągnąć cel. W trochę podobny sposób postąpiono z hazardem. Nikt nie pokusił się o dokładną i gruntownie przeprowadzoną analizę hazardu w Polsce (np. nikt nie sprawdził, ile ludzi jest naprawdę od hazardu uzależnionych i jakie sumy na niego „marnują”), tak jak nikt nie pokusił się o dokładną i gruntowną analizę rynku dopalaczy.
Zdrowy rozsądek podpowiada na przykład, żeby przed delegalizacją określonej branży sprawdzić zakres jej działań. Należałoby zatem zbadać między innymi szkodliwość społeczną takiej działalności, czyli sprawdzić liczbę osób kupujących, uzależnionych, zachęconych do zakupów legalną formułą działalności, osób, które pod wpływem tych substancji popełniają przestępstwa, doznają uszczerbku na zdrowiu (natychmiastowego lub objawiającego się w długim okresie). Takie analizy są przeprowadzane w odniesieniu do palenia papierosów i picia alkoholu. Dlaczego zatem w podobny sposób nie zbadano rynku dopalaczy? Panika w mediach dotycząca tego, że ponoć ktoś coś przedawkował (bez jakiejkolwiek dokumentacji), ma rzekomo uzasadniać zmianę prawa. Zresztą jaką „zmianę” prawa? Raczej złamanie prawa w imię wyższego dobra. Propaganda opiera się na grze na emocjach i odstawieniu na bok chłodnej rozumnej analizy. W ostatnich dniach osiągnęliśmy tego lokalne maksimum.
Co więcej, rozsądna analiza ekonomiczna nie zatrzymałaby się tylko na stronie popytowej procederu sprzedaży dopalaczy. Objęłaby również strony podażową i instytucjonalną. Analitycy mogliby na przykład rozstrzygnąć kwestię tego, jak legalna sprzedaż dopalaczy wpłynęła na rynek nielegalnej produkcji używek. Mogliby wykazać, że w sytuacji dostępności dopalaczy zmniejsza się sprzedaż ciężkich narkotyków w podziemiu, których zawartość jest nieznana. Podjęliby się analizy kontrfaktycznej tego, czy kryminalizacja produkcji doprowadzi do radykalnego spadku spożycia; czy nie pociągnie za sobą kosztów społecznych w postaci wzmocnienia struktur mafijnych; czy nie wpłynie na to, że proceder chemicznej produkcji będzie przeprowadzany bez kontroli, przez co jakość używek się pogorszy, a tym samym zwiększy się ich szkodliwość.
Te wszystkie pytania są ważne i należałoby je zadać, zanim zmieni się (albo złamie) prawo. Sam nie znam na nie odpowiedzi. Zdrowy rozsądek podpowiada jednak, że każdy ruch na poziomie aparatu władzy powinien być poprzedzony odpowiedziami na podobne pytania. Przyjmując taki sposób działania, można zniszczyć i skryminalizować bardzo wiele branż; nie mówię tylko o rynkach papierosów i alkoholu, ale także kawy czy fast foodów.
Władze państwa polskiego, zgodnie z medialnym obrazkiem, który spontanicznie, nieświadomie i ze szczerą pasją wykreowali dziennikarze głodni sensacji, pochwaliły się swoim misjonarstwem i szczytną wizją uporządkowania społeczeństwa. Matki mogą wreszcie spać spokojnie, a dzieci śpiewać radosne pieśni tryumfalne o tym, jak to udało się pokonać rynek dopalaczy. Fakty są jednak takie, że bez racjonalnej, pozbawionej emocji i rzeczowej odpowiedzi na powyższe pytania nie mamy podstaw, by uważać, że spożycie groźnych używek spadnie pod wpływem tych działań.
Prawdziwi zwycięzcy ostatniej akcji nalotowej państwa polskiego piją gdzieś teraz szampana. I nie są nimi ani osoby uzależnione, ani osoby zagrożone uzależnieniem, ani ich rodziny. A szampana pośrednio sponsoruje państwo polskie z podatków, z których prawdopodobnie zostaną wypłacone odszkodowania za prawnie wątpliwe akcje nalotowe.
W świetle zaniedbania obowiązku przeprowadzenia rzetelnej analizy przed zmianą prawa tradycyjne pytanie Cui bono? nie mogłoby być bardziej na miejscu. Czy aż tak bardzo zagrożona została pozycja lokalnych dealerów nielegalnych używek, że konieczna była delegalizacja dopalaczy? Czy też może chodziło o odwrócenie uwagi od bieżących spraw politycznych i istotniejszych problemów? Czy jest to jakaś personalna biznesowa rozgrywka, w którą wmanewrowano instytucje państwowe?
A może odpowiedź tkwi w projekcie ustawy, którą przygotowano i którą być może przepchnie parlament trybem „hazardowym”, czyli ekspresowo i przy poparciu wszystkich? Nowa ustawa ma zapewnić inspektoratowi sanitarnemu dodatkowe prerogatywy władzy, które pozwalają na łatwe zamknięcie placówki, sklepu, czy hurtowni na podstawie podejrzeń szkodliwości dla zdrowia. Zwróćmy zatem uwagę, że nie wprowadza się po prostu zakazu sprzedaży substancji psychotropowych, lecz udostępnia się organowi rządowemu dodatkową możliwość manipulowania rynkiem i nękania przedsiębiorców. Pozostaje tylko czekać, jak w najbliższych latach okaże się, że nowe prerogatywy będą pewnym grupom zdecydowanie bardziej przydatne niż do walki z „dopalaczami”.
Mateusz Machaj / Instytut Ludwiga von Misesa