
Kredyty mieszkaniowe denominowane w obcych walutach (głównie w CHF) to bomba z opóźnionym zapłonem podłożona pod polską gospodarkę. Siła jej rażenia to ok. 170 mld złotych przy obecnym kursie euro i franka, czyli ok. 10% PKB. Nawet 9% strat na tym portfelu wyzerowałoby zyski sektora, a instytucje szczególnie zaangażowane we frankach miałyby poważne kłopoty. Źródłem ryzyka jest też niedopasowanie terminowe pasywów: 30-letnie kredyty zabezpieczane są rocznymi swapami procentowo-walutowymi (CIRS).
W ostatnich stress-testach Komisja Nadzoru Finansowego sprawdziła wpływ 25-procentowej deprecjacji złotego „wyłącznie na koszty finansowania i koszt ryzyka”. Tymczasem nikt nie testował wytrzymałości „frankowiczów” na wzrost rat kredytowych wynikających z wyższego kursu franka lub wyższego Liboru. Wiadomo tylko, że krótkotrwałe przebicie poziomu 4 złotych w 2011 roku nie wywołało istotnych problemów ze spłacalności kredytów denominowanych w CHF.
W bankach nieoficjalnie mówi się, że niebezpieczny byłby dopiero poziom 4,50 zł za franka. Ale czy ktokolwiek próbował policzyć, co się stanie, gdy stopy w Szwajcarii wrócą do normalnych poziomów (czyli 3-4%) przy wysokim kursie franka? A przecież kredyt mieszkaniowy w CHF to hazard o duże stawki i na dłuższe okresy – w perspektywie 30 lat nic nie jest niemożliwe. Dlatego dobrze by było, aby ktoś wreszcie spróbował oszacować ryzyko tej „hipotecznej bomby”.
Krzysztof Kolany
