Magiczna matematyka nie jest tylko domeną Amerykanów. Kryzysowa demagogia bankierów sprzyja pilnej obserwacji kreatywnej rachunkowości – także w kontekście różnic między standardami polskimi, międzynarodowymi i amerykańskimi. Okazuje się bowiem, że są one co do istoty odmienne. Po półtora roku spadków indeks 80 instytucji finansowych Standard & Poor’s w pierwszych dniach marca znalazł się na dnie, po czym ni stąd ni zowąd niemal się podwoił do początku maja. W kwietniu bowiem pierwsze duże banki opublikowały wyniki za pierwszy kwartał. Były one lepsze, niż się spodziewano, i to o ponad 10 proc. Wyglądało to na zgraną akcję lub wyścig sprowokowany manewrami któregoś z dużych banków. Niektóre instytucje finansowe zredukowały fundusze pokrywające straty na udzielonych pożyczkach, co pozostaje w kontraście do coraz gorszych portfeli aktywów. Był to też ryzykowny zabieg. Jeśli bowiem gospodarka nie zacznie wydobywać się z depresji, to jakość tych portfeli nadal się będzie pogarszać. To zaś zmusi banki do podwyższania rezerw i w konsekwencji tego uderzy w zyski.
Cud wyników
Wells Fargo od ostatniego kwartału 2008 roku zanotował – według wiarygodnych doniesień – 40-procentowy wzrost złych aktywów, ale rezerwy podwyższył tylko o 5 proc. W niektórych bankach wynik finansowy paradoksalnie się poprawił, bo wartość ich własnego długu spadła wraz z generalnie dołującą wyceną zadłużenia. Logika takiej rachunkowości polega na fikcyjnej w istocie operacji. Bank twierdzi, że może odkupić dług po cenie niższej niż w danej chwili emisji, a zatem można to zaksięgować jako zysk. Tak więc w wyniku „debt adjustment” Citigroup poprawił sobie wynik o 2,5 mld dolarów, publikując stratę w wysokości 966 mln dolarów. Tego oczywiście analitycy nie oczekiwali. Planowane konspiracyjnie zaskoczenie publiczności odbiło giełdową hossą , rzecz jasna chwilową, co pokazała czerwcowa bessa.
Kolejnym zabiegiem było zastosowanie nowej zasady wyceny aktywów bankowych „dostępnych do zbycia” („available to sale”). Do niedawna wyceniano je według bieżących cen rynkowych, na zasadzie „mark-to-market”. Ponieważ jednak w kryzysie handel zamarł, wycena na podstawie transakcji okazała się trudna. I z tej okoliczności skorzystali kreatywni księgowi, a dokładniej mówiąc, amerykańscy dyktatorzy reguł w rachunkowości. Pod presją bankierów i polityków faktyczni decydenci w kwestiach reguł księgowych już od ubiegłej jesieni zmienili kurs i zaczęli dawać znacznie więcej swobody menedżerom w wycenie tych aktywów, których nie wycenia rynek. Decyzja została powzięta przez Radę Standardów Rachunkowości Finansowej (FASB, Financial Accounting Standards Board) odgrywającą poczesną rolę w rozproszonym systemie amerykańskiego nadzoru finansowego. FASB jest prywatną organizacją, której orzeczenia są uznawane przez organy państwa, w tym nadzór nad papierami wartościowymi SEC. To umożliwiło Wells Fargo zredukować straty na niektórych papierach wartościowych nawet o niemal połowę z 9,9 mld dol. na 31 grudnia do 4,7 mld dol. na 31 marca. Dzięki temu bank osiągnął zysk 2,38 mld dol. w miejsce spodziewanej 3-miliardowej straty. Triki księgowych pomogły też bankom przetrwać stress-testy mające wykazać, które banki będą zagrożone w scenariuszu pogłębiającej się recesji. Zarzut naciągania zasad księgowości spotkał też w kwietniu Goldmana Sachsa, kiedy bank zadeklarował ponad 1,8-miliardowy zysk za pierwszy kwartał wraz z 5-miliardową ofertą giełdową.
Prezes orzeka o adekwatności
Przygotowane jesienią tricki FASB skrytykował pod koniec marca, rezygnując ze stanowiska, Charles Bowsher, prezes systemu dwunastu regionalnych Federal Home Loan Banks. FHLB to największy po rządzie dostawca kredytu (1,26 bln dol. na koniec 2008 r.). W istocie FASB-owskie reguły godziwej wyceny nigdy nie zostały jasno określone. Wytyka się im, że umożliwiają ignorowanie strat. Najjaskrawszym przejawem jest umożliwienie managementowi banków wspomniane już kwalifikowania aktywów jako „dostępnych do zbycia”. Nawet największe straty trafiają do kategorii „accumulated other comprehensive income” (AOCI). Według FASB jest to wykazywana w bilansie jako kapitał zakumulowana lub zagregowana zmiana w całkowitym poziomie niewłaścicielskiego kapitału w okresie sprawozdawczym. Kluczowe jest jednak słowo „other" („inne”). Te „inne” są bowiem zobrazowaniem np. „niezrealizowanych zysków i strat na papierach wartościowych dostępnych do zbycia” i „na hedżowaniu się na walucie obcej”. „Dostępność” papierów i ich wycena pozostają przedmiotem arbitralnej decyzji kierownictwa banków, a rynkowe i rządowe organy regulacyjne najwyraźniej ostatniej wiosny nie chciały nękać zaprzyjaźnionych zarządów.
Innym haczykiem jest dwoistość kalkulowania kapitałów w amerykańskich bankach. Banki inwestycyjne nadzorowane przez SEC kalkulują Tier 1 według NUK. Banki komercyjne nadzorowane przez FED według starej Umowy Bazylejskiej, co znacznie ogranicza elastyczność czy wręcz dowolność w przypisywaniu aktywom i pasywom ryzyk. Sheila C. Bair, przewodnicząca Federalnej Korporacji Ubezpieczenia Kredytu w tym kontekście zauważyła, że Bazylea II zasadniczo pozwala bankom ustalać własne wymogi kapitałowe. Ta uwaga dotyczy oczywiście nie tylko Ameryki – co należałoby polecić w Polsce uwadze KNF, NBP i rządu.
Dług solidnym kapitałem
Rząd USA, inwestując jesienią i zimą miliardy w amerykańskie banki w zamian za pieniądze podatnika pozyskał akcje uprzywilejowane, które w USA, podobnie jak w Polsce, mogą dawać fory w dywidendzie, ale redukować wpływ na firmę w stosunku do akcji zwykłych. O ile polski rząd łaknie gotówki i może uznać takie rozwiązanie za korzystne, a akcje uprzywilejowane banków (w razie ich przejęcia) za kapitał Tier 1, o tyle szeroko rozumiany amerykański („government” oznacza tam wszelką władzę publiczną), największy emitent pieniądza na świecie, w oczach wielu swoich obywateli wyszedł na tej transakcji jak mroczny fałszerz pieniędzy i autor czyhającej hiperinflacji. Opinia ta dotyczyłaby zresztą również Europejskiego Banku Centralnego i jego choćby czerwcowych akcji pompowania środków do systemu bankowego. Istotne jest, że te „instrumenty hybrydowe”, czyli akcje uprzywilejowane i dług podporządkowany, które w opinii polskich menedżerów bankowych i niektórych ustawodawców powinny być przez nadzór zaliczane jako Tier 1 siły kapitałowej banków, są w USA traktowane mniej więcej na równi z każdym innym długiem. Rząd amerykański zatem rozsądnie odmawia tym akcjom walorów „zwykłego kapitału materialnego” (common tangible equity). Ale jeśli skonwertuje swoje hybrydowe akcje na akcje zwykłe, dług nagle stanie się solidnym kapitałem. Tylko że wtedy w rozwodnionym akcjonariacie giełdowi akcjonariusze z ulicy tracą część swoich wpływów na walnym. Dlatego rząd rozważa inne przekształcenie swych niezupełnie pełnoprawnych, choć z nazwy „uprzywilejowanych” akcji, w instrument dający efekt realnego, trudnego do wycofania kapitału, absorbującego straty.
Odmienne kultury rachunkowości
Jankeskie perypetie z rachunkowością bankową skłaniają do kilku refleksji ogólniejszej natury. Amerykańskie standardy rachunkowości nie mają charakteru prawa stanowionego, tylko czegoś, co u nas nazywa się niezbyt precyzyjnie terminem „common law”. Są to żywe reguły ewoluujące wraz z case’ami i orzeczeniami sądów. W praktyce rachunkowości twórcami reguł są sami księgowi i wszyscy, którzy mogą podważyć lub potwierdzić ich dokonania. US GAAP to żywa materia wymykająca się definicjom. Trafna zatem jest nazwa amerykańskiego odpowiednika naszych „standardów”, czyli w istocie „norm” rachunkowości. US GAAP (Generally Accepted Accountancy Practices) znaczy „powszechnie uznawane praktyki księgowe”. Instytucją wiodącą w ich uznawaniu jest wspomniana rada FASB. W tradycji anglosaskiej poza prawem stanowionym (z grubsza rzecz ujmując, chodzi o stanowienie prawa przez ustawodawcę albo przez sądy) istnieje obszar rozstrzygnięć dyktowanych opiniami autorytetów oraz faktami dokonanymi przez osoby i gremia sprawujące realną władzę. Te zjawiska tamtejsza doktryna opisuje bez hipokryzji jako źródła faktycznie stosowanego prawa. Praktycy egzekucji prawa na naszym obszarze zazwyczaj odżegnują się od takiej kwalifikacji tutejszych orzeczeń sądowych czy dyrektyw płynących z interpretacji naszych przepisów i doktryny. Ale przecież w istocie ich prawotwórczy charakter i u nas jest uznawany. W Polce bowiem, podobnie jak w Ameryce, precedens orzeczniczy może, ale nie musi być dyrektywą dla kolejnych orzeczeń w podobnych sprawach. Dotyczy to także rachunkowości pozornie tylko szczegółowo regulowanej tymi czy innymi normami. Wiemy przecież, że rząd, sąd, ustawodawca, media i inne czynniki władzy mają zbliżone w praktyce możliwości modyfikacji i wykładni prawa. Na obu obszarach zresztą zasadniczy wpływ na rachunkowość mają państwowe instytucje nadzorcze.
Marcin Masny
Więcej w Miesięczniku Finansowym BANK
Zaprenumeruj BANK



























































