Na koniec ubiegłego roku w Polsce działało ponad 5,6 tys. foodtrucków. Tylko w ciągu 2024 roku ich liczba wzrosła o 600 takich pojazdów – wynika z danych firmy Dun & Bradstreet Poland. To pokazuje, że ich popularność cały czas wzrasta. Sprawdziliśmy, czy to dobry pomysł na biznes, a także ile można zarobić sprzedając jedzenie z samochodu.


Centra dużych miast i imprezy plenerowe to miejsca, gdzie najczęściej można spotkać foodtrucki. Choć dawniej kojarzyły się z tanimi daniami fast food, obecnie ich oferta jest bardzo zróżnicowana. Można tam kupić zarówno dania kuchni azjatyckiej, włoską pizzę, amerykańskie burgery, potrawy wegańskie, jak i lody rzemieślnicze oraz inne wysmakowane desery. W dodatku coraz częściej są to potrawy przyrządzone z najwyższej jakości składników. Klienci mogą tam liczyć na wyjątkowo oryginalne dania oraz niestandardowe podejście do ich przygotowywania.
To wszystko sprawia również, że dużą popularnością cieszą się zloty food trucków, na które miłośnicy tej formy serwowania potraw przyjeżdżają często całymi rodzinami.
ReklamaZobacz także
Nie trzeba mieć dużych pieniędzy, żeby zacząć
Zdaniem Jarosława Bieńkowskiego, właściciela 15 foodtrucków i serwisu Szkolafoodtruckowania.pl, niewątpliwym plusem tego biznesu są niskie koszty wejścia.
– Aby rozpocząć działalność wystarczy 40 tys. zł, ale są i tacy, którzy inwestują w to nawet 350 tys. zł – mówi Bankier.pl Jarosław Bieńkowski. – Z pewnością atutem są też niskie koszty utrzymania, bo właściciela nie wiąże tu żaden czynsz, a także mobilność pozwalająca na zmianę miejsca w każdej chwili. Niestety największym minusem jest tu pogoda. Nawet jeśli foodtruck przyjedzie na super imprezę, to padający deszcz może wszystko zepsuć.
Według Jarosława Bieńkowskiego, zarobki właściciela foodtrucka mogą wynieść od 5 tys. zł do 30 tys. zł - przy obsłużeniu czterech dobrych imprez plenerowych.
– Jednak trzeba liczyć się też ze stratami. W kwietniu miałem 20 tys. straty, a wszystkiemu winna była pogoda – dodaje ekspert.
Dla tych, co nie lubią etatu
Jak opowiada Andrzej Ziemkiewicz, który jest właścicielem trzech lodowozów, w których od 2019 roku sprzedaje lody rzemieślnicze własnej produkcji, jest to bardzo ciekawa praca, zwłaszcza dla osoby, która nie lubi pracy na etacie.
– Dużym atutem jest to, że codziennie można być gdzie indziej, poznaje się nowych ludzi. Zawsze dzieje się też coś ciekawego – mówi Bankier.pl Andrzej Ziemkiewicz. – Jest też coraz więcej osób, które doceniają naszą pracę. Sami wytwarzamy nasze lody, a to jest dla nich ważne. Są jednak również minusy takiego zajęcia. To przede wszystkim zero czasu wolnego i duża liczba przejechanych kilometrów.
Da się z tego żyć przez cały rok
Jak twierdzi właściciel lodowozów, są one najczęściej atrakcją na imprezach masowych, festiwalach czy juwenaliach.
– Choć to sezonowy biznes, jest zdecydowanie opłacalny – mówi Andrzej Ziemkiewicz. – Najczęściej działamy od początku kwietnia do końca września. Później wyjeżdżam do pracy za granicę. Jednak nawet, gdy zdarza mi się nie wyjechać, tak jak w tym roku, to zarobione pieniądze pozwalają na utrzymanie się przez cały rok.
Bardziej się opłaca niż restauracja
Opłacalność tego biznesu potwierdza również Bartosz Jagielski, współwłaściciel foodtrucka „U Grzybka” stacjonującego w miejscowości Charzyno niedaleko Kołobrzegu.
– Zdecydowanie bardziej się to opłaca niż restauracja, którą wcześniej prowadziliśmy z żoną – mówi Bankier.pl Bartosz Jagielski. – Teraz za miejsce, na którym stoi nasz foodtruck płacimy około 1 tys. zł, a w przypadku restauracji sama dzierżawa wynosiła 30 tys. zł. Do tego dochodziły koszty mediów oraz wynagrodzenia i składki ZUS pracowników. Teraz nasza praca daje nam prawdziwą przyjemność. Oczywiście trzeba żyć tym biznesem i poświęcić mu bardzo dużo czasu, ale ogromną satysfakcję daje zadowolenie klientów. Swoje opinie przekazują nie tylko nam, ale również w social mediach. Dlatego bardzo dbamy o jakość składników naszej pizzy i burgerów oraz o powtarzalność ich smaku, co jest ogromnie ważne. Na szczęście coraz więcej osób lubi zjeść coś naprawdę dobrego i wartościowego zamiast śmieciowego jedzenia.
Konkurencja działa czasem brutalnie
Są jednak i tacy, którzy porzucili taką działalność.
– Zamknąłem swojego foodtrucka, bo przez Nowy Ład i inflację. Tak bardzo wzrosły mi koszty prowadzenia działalności, że serwowane przeze mnie dania musiałyby podrożeć o 2,5 raza, żebym mógł zarabiać tyle, co przed wprowadzeniem tamtych przepisów – mówi Bankier.pl Bartosz Możdżonek. – Do tego znacznie spadła jakość półproduktów, a ich ceny wzrosły. Cena samego oleju urosła o około 50 proc. Również pieczywo bardzo poszło w górę. Gdy kończyłem działalność trzy lata temu, hamburger kosztował 20 zł, a dziś ponad 40 zł. Do tego konkurencja nie dawała o sobie zapomnieć. Wiele razy foodtrucki były podpalane lub niszczone. Niestety to nie jest przyjemne.
Miasta otwierają się na foodtrucki
Jak twierdzi Beata Kleszcz z Biura Rozwoju Gospodarczego
Urzędu Miejskiego Wrocławia, pojawia się coraz więcej osób chętnych do prowadzenia
takiej działalności.
– Jest duży ruch w tym interesie. W ciągu ostatnich pięciu lat widać wyraźny
wzrost liczby mobilnych punktów gastronomicznych, zarówno foodtrucków, jak i
wózków rowerowych sprzedających m.in. kawę i przekąski – mówi Bankier.pl Beata
Kleszcz. – Miasto bardzo otworzyło się na taką działalność. Oczywiście osobom
prowadzącym takie punkty zależy na jak najlepszej lokalizacji w ciągach
pieszych lub w parkach, gdzie mieszkańcy coraz chętniej spędzają czas.
Według Beaty Kleszcz właściciele małej gastronomi mobilnej, czyli wózków
rowerowych lub pchanych ręcznie, którzy chcą skorzystać z terenów należących do
gminy, biorą udział w losowaniu miejsc, w których mogą prowadzić sprzedaż. Natomiast,
przedsiębiorcy prowadzący mobilną gastronomię w większych pojazdach, najczęściej
uzgadniają lokalizacje z zarządcą nieruchomości m. in. zarządcą pasa
drogowego lub zarządcą zieleni miejskiej, a w przypadku nieruchomości
prywatnych z ich właścicielem.
Powinny przyjeżdżać i odjeżdżać
Jak tłumaczy przedstawicielka wrocławskiego BRG, food trucki
z założenia powinny codziennie przyjeżdżać w ustalone miejsce, a na koniec dnia
odjeżdżać. Część właścicieli tych biznesów wolałaby znacznie dłużej stacjonować
w danym miejscu, stawiając przyczepę zamiast food trucka.
– W dodatku zależy im na tym, aby była możliwość skorzystania z przyłączy do
prądu i wody – mówi Beata Kleszcz. – We Wrocławiu mamy takie miejsce na
targowisku przy ul. Niedźwiedziej, gdzie jest to możliwe. Natomiast gdzie
indziej nie jest to już takie proste. Tym bardziej, że według prawa przyczepa
stojąca w jednej lokalizacji powyżej 6 miesięcy, wymaga dopełnienia formalności
wynikających z przepisów prawa budowlanego. Dlatego stawiamy raczej na te
mobilne punkty gastronomiczne, które nie lokują się na stałe.
Konieczne spełnienie wyśrubowanych wymagań
Aby prowadzić foodtrucka konieczne jest też otrzymanie odpowiednich pozwoleń, a także licencji na prowadzenie działalności w miejscach publicznych.
Jak twierdzi Katarzyna Chmielewska, pomagająca firmom w spełnieniu wymagań sanitarnych, do prowadzenia foodtrucka potrzebne jest uzyskanie decyzji i wpisu do rejestru zakładów podlegających urzędowej kontroli żywności Państwowej Inspekcji Sanitarnej.
– Sanepid umawia się właścicielem na kontrolę, czyli odbiór punktu mobilnego – mówi Bankier.pl Katarzyna Chmielewska. – Do uzyskania pozytywnej opinii niezbędne są dokumenty GHP/GMP oraz HAACP a także informacja o alergenach sprzedawanych wyrobów. Punkt musi być częściowo zatwarowaty i spełniać pozostałe wymagania higieniczne.
Jak twierdzi ekspertka, często przedsiębiorcy nie mają odpowiedniej wiedzy dotyczącej wymogów koniecznych do spełnienia.
– Na przykład nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, że nie wszystkie wyroby mogą być przygotowywane w takim punkcie m.in. ze względu na ograniczoną ilość miejsca czy zlewów. Nie można pracować z surowym mięsem czy rybami. Muszą to być półprodukty, czyli składniki już częściowo obrobione – dodaje Katarzyna Chmielewska.
Kara za nieprzestrzeganie przepisów sanitarnych może wynieść nawet do 2 tys. zł.
Parking w social mediach
Poza zdobyciem odpowiednich pozwoleń oraz jak najlepszej lokalizacji konieczna jest też odpowiednia promocja takiego biznesu, szczególnie w mediach społecznościowych. Okazuje się, że może ona pomóc w budowaniu lojalnej bazy klientów. Jak twierdzi Mateusz Nawrocki, dyrektor kreatywny i współwłaściciel agencji marketingowej Jasne, foodtrucki są świetnym przykładem zmiany pokoleniowej i tego, jak ewoluuje cały świat, a to determinuje w jaki sposób muszą walczyć o klientów.
– Kiedyś były symbolem spotykania się na zewnątrz, świata offline. Natomiast dziś foodtrucki potrzebują parkować w social mediach i tam de facto zapraszać, wołać do zatrzymania się przy ich przyczepie – mówi Bankier.pl Mateusz Nawrocki. – Coraz częściej inwestują w produkcję kreatywnych video rolek, tik-toków, na bieżąco publikują posty. W końcu Zetki i w dużej mierze Millenialsi, nie wspominając o generacji Alfa, dokonują wyborów głównie poprzez telefon. Ci ostatni de facto tam prowadzą całe życie.
Życie foodtrucków toczy się też online
Zdaniem Mateusza Nawrockiego, dziś nawet będąc już na wybranym wydarzeniu z foodtruckami, zanim młodzi podejdą do danej przyczepy, sprawdzą wcześniej jej social media.
– Dlatego pomimo najlepszej budki i super jedzenia, często bardziej liczy się to, czy danego foodtrucka odwiedził słynny na Youtubie Książulo. Nie ma też co się dziwić, gdy spotkamy na ulicy Mariusza Pudzianowskiego nagrywanego do spotu kebaba. Takie mamy czasy i ten trend na razie nie zamierza zwalniać. Życie nawet foodtrucków przenosi się do świata online - dodaje marketingowiec.
Biznes dla cierpliwych
Wygląda więc na to, że prowadzenie foodtrucka to dobry pomysł dla przedsiębiorczych osób lubiących ludzi, posiadających pasję do gotowania i zapał do promocji własnego biznesu. Warto jednak wziąć pod uwagę, że na drodze do wysokich zarobków może stanąć choćby duża konkurencja lub pogoda, które mimo najlepszych chęci i wielu starań mogą sprawić, że zamiast zysków pojawią się niemałe straty.




























































